wtorek, 20 kwietnia 2010

Na sportowo


- Gruzini od zawsze najlepiej radzili sobie ze sportami, które wymagają siły – restling, judo, podnoszenie ciężarów, no i przede wszystkim rugby – tutaj Vazha podnosi głos, a oczy zaczynają mu się świecić – gruzińscy rugbiści naprawdę odwalają kawał dobrej roboty i nie ma w tym nic dziwnego, uprawiamy przecież ten sport od wieków!
Lelo burti – tak wcześniej nazywano w Gruzji grę w rugby („lelo” – znaczy tyle co piłka). Raz do roku urządzano zawody pomiędzy dwiema sąsiednimi wsiami. Gra odbywała się między dwiema rzekami, piłka ważyła około 3 kilo, a zadanie polegało na tym, aby tę piłkę przenieść przez te dwie rzeki. Dopiero w latach 50 pojawił się regulamin do lelo burti, wcześniej grało się w to bardzo chaotycznie. W Imeretii do tej pory jest ta gra praktykowana.
- Gruzińska drużyna zajmuje aktualnie 16 miejsce w światowym rankingu. Zapracowali na to – np. w 2007 z Francuzami wygrali 30 do zera. Oczywiście zawsze priorytetem są dla nas wygrane mecze z Rosją. Miesiąc temu mieliśmy rozgrywkę z Rosjanami w Turcji, po raz pierwszy tylu gruzińskich kibiców wyjechało za granicę, by wesprzeć sportowców (około 5 tysięcy Gruzinów krzyczało „Sakartvelo” na tureckim stadionie), warto było – wygraliśmy 36 do ośmiu! – emocjonuje się Vazha.
Olimpiada z 2004 roku zapewniła Gruzji złoty medal w podnoszeniu ciężarów. W 2008 r. w Pekinie, pomimo tego, że kraj był ogarnięty wojną, Gruzini wygrywali po kolei złota, srebro i brąz (prezydent Saakashvili poprosił sportowców o nie przerywanie zawodów).
- Mieliśmy mnóstwo olimpijskich mistrzów jeszcze za Związku Radzieckiego. Niestety lata 90 to była po prostu katastrofa – zero warunków do tego, żeby ćwiczyć. Oczywiście większość sportowców wyjechała za granicę, zapewniono im sale, sprzęt, pieniądze – nie dziwię się, że tam zostali. Poza tym kiedyś jednak sportowcy mieli większe wsparcie ze strony kibiców. Dziadek opowiadał mi, że nawet jeśli rozgrywki piłki nożnej odbywały się w Moskwie, to po prostu wsiadało się do pociągu do Zugdidi, stamtąd brało się samolot do Rosji i było się na stadionie ze swoimi piłkarzami. – wspomina Vazha - Oczywiście z drugiej strony całkowicie rozumiem czemu ludzie średnio kibicują gruzińskim piłkarzom – poziom ich gry jest żenujący, co tu dużo gadać. Ostatni większy mecz wygraliśmy 13 maja 1980 r. – zdobyliśmy wtedy Puchar Zdobywców Pucharów. Piękny mecz, wygraliśmy z Niemcami 2 do 1 na trzy minuty przed końcem! Pomimo koszmarnej sytuacji gruzińska piłka nożna wciąż cieszy się największą popularnością wśród wszystkich rodzajów sportu – fenomen typowy dla prawie każdego kraju na świecie…

Vazha, dzięki za wszystkie informacje!

środa, 24 lutego 2010

Sztuka według Maki


Tak ciepłej, niesamowitej osoby chyba jeszcze nigdy nie spotkałam. Jej przestrzenne jasne mieszkanie, kolekcja przeróżnych herbat, mała i schludna pracownia i nieustanny uśmiech na twarzy – to wszystko sprawia, że po wyjściu od niej człowiek po prostu lepiej się czuje.
Maka Batiashvili jest jedną z najbardziej rozpoznawanych artystek w Gruzji. Jej prace, w moim mniemaniu, są takie jak ich autorka – radosne i pełne ciepła.
M.B.: Niezwykle dziwi mnie to, że po wystawach za granicą ludzie podchodzą do mnie i pytają dlaczego moje obrazy są tak tragiczne. Argumenty natomiast sprowadzają się jedynie do ciężkiej sytuacji w Gruzji. Nie rozumiem tego. Przecież czerpię inspiracje z tego, co się dzieje dookoła mnie – patrzę na ludzi, na to, co się dzieje w mieście, na wsi, na zwykłe wydarzenia, na proste, drobne szczegóły z życia, potem sobie to przetwarzam w głowie i tak powstaje coś nowego. I nie widzę w tym nic smutnego…
J.D.: Czy jednak te gruzińskie wojenne wątki nigdy nie przewinęły się w Twoich pracach?
M.B.: Po ostatniej wojnie z 2008 roku, dostałam od znajomego pozostałość po bombie. Patrzyłam na ten kawałek metalu, aż w końcu nabrał w moich oczach kształtu ptaka. Zresztą sam pomysł przekształcenia czegoś tak okrutnego w symbol pokoju, wydał mi się nie zwykle interesujący. Tematyka społeczna nie jest mi obca – w ramach różnych projektów z moją grupą artystyczną wykonujemy filmy, instalacje, obrazy. Np. krótkometrażowy film „Through the vail” pokazuje świat kobiet muzułmańskich.
J.D.: Masz bardzo specyficzny styl, niektórzy mówią o Tobie młody Pirosmani…?
M.B.: Wszystko zaczęło się podczas wystawy na Litwie. Przede mną, do Wilna przyjechały prace Niko Pirosmani, cieszyły się niezwykła popularnością. Wtedy organizatorzy stwierdzili, że należałoby zaprosić kogoś, kto zaprezentowałby Gruzję współczesną – trafiło na mnie. Tak więc ludzie wciąż zachwyceni gruzińską sztuką końca XIX wieku, znaleźli nagle jakieś podobieństwo do niej w moich pracach… I tak już zostało. Niestety ja nie widzę żadnych wspólnych cech pomiędzy moimi obrazami, a Pirosmani, nie zrozum mnie źle – to wielki mistrz, ale style mamy kompletnie różne.
J.D.: W takim razie kto Cię inspiruje?
M.B.: Kiedy byłam mała, przeglądałam tysiące albumów, książek na temat malarstwa, ale tak naprawdę nie wiem do te pory, który z artystów wywarł na mnie największe wrażenie. Gdy zaczęłam swoją przygodę z malarstwem, od każdego brałam po trochę. Jednak po latach wykształcił mi się całkowicie mój, specyficzny styl, co prawda wciąż nim eksperymentuję i odkrywam coś nowego. Dlatego też ostatnio zaczęłam prace w otwartej przestrzeni – wokół Tbilisi jest mnóstwo skał i właśnie na nich maluję. Praca jest dość wyczerpująca i już nawet nie wspomnę o tym, że dość niebezpieczna. Dlatego też wykonuję ją z przerwami.
J.D.: No właśnie – odpoczynek… Jeśli wakacje to gdzie?
M.B.: Kazbegi! Bez dwóch zdań jest mi najbliższe. Chociaż kiedy po raz pierwszy tam przyjechałam, byłam trochę rozczarowana – spodziewałam się czegoś bardziej „kaukaskiego”, brakowało mi tych małych kamiennych domków w mieście, no ale obrzeża są wciąż przepiękne. Kazbegi, Swanetia – muszę kiedyś spędzić tam kilka miesięcy…
Gdybym miała namalować Gruzję, to byłyby to góry, tylko góry!

poniedziałek, 15 lutego 2010

Wojaże po ormiańsku


Droga z Gruzji do Armenii jest przygodą samą w sobie. Marszrutka pędzi przez górskie urwiska, które oczywiście wywierają niezapomniane wrażenia, ale które i również sprawiają, że człowiek zaczyna się cały kurczyć w sobie ze strachu – kierowca z prędkością 80 km na godzinę stara się ominąć milion dziur na drodze, trzymając w jednej ręce papierosa, a drugą obierając mandarynkę. W takim roztrzęsionym stanie dojeżdża się w końcu do pierwszego przygranicznego miasta w Armenii. W Stepanavanie można napawać się cudnymi górami, kanionami, świeżym powietrzem i czystą wodą. I gdyby spędziło się tam jedynie 2 dni, na tym wrażenia by się zakończyły.

Jednak tydzień w tej miejscowości sprawia, że się zaczyna zauważać znacznie więcej – przygnębiające są te widoki wciąż zamieszkałych zardzewiałych baraków z lat 70–ych na obrzeżach miasta, chatek z dachem łatanym blaszanymi puszkami, śmietniska urządzonego na chodniku praktycznie w centrum miasta, a wizyta w szkole dla dzieci o specjalnej trosce z najuboższych rodzin już tylko dopełnia tego „krajobrazu”. Bo jak to po „Rozpadzie”, wszystko się rozpadło – w czasie Związku Radzieckiego, miasto jakoś sobie radziło, kilka fabryk i ludzie mieli i pracę, i pieniądze. Teraz jednak powszechne bezrobocie stawia ludzi w koszmarnym położeniu, zarabiają właściwie tylko ci, którzy wyjeżdżają do Rosji. To jest właśnie głównym powodem tego, że w latach 1991 – 2001 z kraju wyjechało 800 tys. Ormian (Armenia liczy sobie jedynie nie co ponad 3 mln mieszkańców, z tego 2 mln żyje w stolicy). Stepanavan mimo wszystko jakoś funkcjonuje, co raz bardziej stawiając na turystów – oddalona o 4 km forteca z X wieku Lori Berd robi niesamowite wrażenie, a ogród botaniczny Dendropark, założony przez polskiego inżyniera E. Leonowicza, zachwyca swoją kolekcją roślin zebranych z całego świata.
- To prawda, ciężko jest tu zorganizować cokolwiek, ale co roku zjeżdżają się do nas młodzi ludzie z Europy w ramach międzynarodowego festiwalu kultury. W tym roku organizujemy także event poświęcony 200 – leciu Fryderyka Chopina – mówi mi Elia Simonian, ze stepanawańskiego działu kultury.
Mimo tych wszystkich atrakcji, nie ukrywam radości, kiedy mój pobyt w Stepanavanie dobiega końca i mimo zamieci śnieżnej marszrutka rusza w stronę Giumri.
Popijam herbatę w mieszkaniu Tatosa i widzę okropne zacieki na suficie, paskudne pęknięcia w paru kątach.
- Ciągle pieniędzy brakuje na remont, mąż gdzieś tam czasami coś dorobi, a ja tyle co zrobię czasami fryzurę paru sąsiadkom, po tym nieszczęsnym 88 roku wszystko się posypało – żali mi się żona Tatosa.
Ich rodzina miała tak naprawdę szczęście – jako jednym z niewielu udało się przetrwać trzęsienie ziemi z dachem nad głową. Był 7 grudnia 1988 roku, minęło 41 minut po godzinie 11-ej, kiedy w Armenii ziemia zadrżała z siłą 7 stopni w skali Richtera, potem wstrząsy jeszcze parę razy się powtórzyły, a potem już tylko liczenie zmarłych – było ich 50 tys. i szacowanie zniszczeń, które są do tej pory widoczne jak na dłoni. Przechadzając się ulicami Giumri, jednego z największych miast w Armenii, ma się nieodparte wrażenie, że miasto do tej pory odczuwa niewiarygodne straty – nawet jeśli gdzieś zjawia się nowy budynek, to zaraz obok kolejny leży w gruzach.

Tak idąc ciemnymi ulicami, znowu dochodzę do domu Tatosa, byłego sportowca, w którym cały czas przesiaduje mnóstwo obcokrajowców – wolontariuszy. Pałaszując ormiańskie dania, rozmawiamy o polityce, ludziach, pieniądzach (jeden z najważniejszych wątków podejmowanych w Armenii), podczas rozmowy Tatos opowiada nam całkiem ciekawą historię, która wydarzyła się w Giumri zupełnie nie dawno, posłuchajcie:
Dwa lata temu, pewien biedny, uciemiężony człowiek z Zimbabwe, stwierdził, że chce się wydostać z Afryki. Tak więc zapłacił odpowiednim ludziom za przemyt swojej osoby do Kraju Możliwości – Ameryki. Kiedy dotarł do celu okazało się, że USA też mogą być obfite w śnieg i wyglądać szaro i ponuro, a nie tego się spodziewał biedny człowiek, więc zaczął się wykłócać z panami od przetransportowywania, oni jednak byli nieprzejednani – twardo udowadniali, że stąpają po amerykańskiej ziemi, po czym zostawiając swojego klienta samemu sobie, oddalili się w nieznane. Ale jak to przeważnie bywa – klient miał rację – nie była to Ameryka, tylko Armenia. Takim oto sposobem, Giumri wzbogaciło się o jednego Murzyna. Miał on jednak szczęście – brat burmistrza zaopiekował się nim, przygarnął do siebie i załatwił pracę w miejscowej restauracji. Obecnie przybysz oczekuje na obywatelstwo ormiańskie, obsługując w restauracji o egzotycznej nazwie „Oaza”.
Jadąc z Giumri do Asztaraku można gołym okiem zauważyć jak co raz wyraźniej zmienia się krajobraz – z każdym kilometrem ubywa zieleni, zjawia się natomiast więcej surowych skał, osadzonych na pustyni, jednym słowem da się odczuć, że zbliżamy się bardziej do tureckich klimatów. Dlaczego Asztarak? – z powodu monastyrów, znajdujących się w pobliskiej wsi Mughni. Wspinając się po wyboistej drodze i osłaniając się przed mokrym śniegiem, który smaga nam twarze, dochodzimy do pierwszego z nich – monastyr Św. Jerzego ostatecznego kształtu nabrał w XIV – XVII wieku, jednak pierwsza kapliczka zjawiła się tu w VI w. po przywiezieniu w to miejsce relikwii św. Jerzego. Następny monastyr nie zrobił już na mnie większego wrażenia – całkowicie odrestaurowany w środku, nie miał już w sobie tego mistycyzmu. Dlatego szybko ruszyliśmy w dalszą drogę do kolejnego monastyru, znajdującego się w kolejnej wsi – tam z kolei – kompletna ruina, ale widok zapierający dech w piersi – Hovhannavank wbudowany w XIII wieku, na przedzie z wieżą z VI-ego, stoi na krawędzi urwiska, z rwącą rzeką u dołu.

Erewan to już z kolei zupełnie inny świat – błądząc niekończącymi się ulicami, dokoła widzi się jedynie nowe, wielkie budownictwo, które okrutnie przytłacza. Władze ormiańskie budując nowy Erewan prawdopodobnie chciały na siłę wręcz udowodnić wszystkim dokoła jaką potęgą stała się Armenia.

- Wreszcie zaczyna wszystko się rozwijać, ludzie w stolicy mogą dostać pracę, mamy światło, wodę i gaz! Nie to, co w latach 90-ych, kiedy w piecach paliliśmy książkami, bo już i drewna nie było. Zresztą, popatrz jak piękny jest nasz Erewan, zupełnie nowy! – zachwyca się Razmik, student weterynarii.
Jego zdanie całkowicie podziela 52-letnia Luda, była właścicielka sklepu meblowego, pomimo tego, że PKB w kraju na osobę wynosi ponad 2 tys. dolarów, a cała gospodarka jest niezwykle uzależniona od rosyjskiej.
Armenia nie tylko manifestuje swój rozwój ekonomiczny, ale również potęgę wojskową. Każdy chłopak po ukończeniu szkoły jest zobowiązany do odbycia dwuletniej służby wojskowej. Ormiańska armia liczy sobie około 60 tys. żołnierzy i oficerów, a do tego dochodzą rosyjskie wojska pilnujące granic z Iranem i Turcją.
- Kult armii jest tu wręcz absurdalny… W telewizji w kółko nadają reklamy zachęcające do służby w wojsku, wszędzie można zobaczyć plakaty z dzielnymi żołnierzami. Już nie wspomnę o tym co tu się działo podczas Narodowego Dnia Armii… Z taką pompą świętują ten dzień, że chyba nawet Święta Bożego Narodzenia i Sylwester przy tym bledną. Po pierwszym tygodniu spędzonym w Giumri, miałam wrażenie, że na wolontariat trafiłam do Korei Północnej – Ania z Warszawy od kilku miesięcy pracuje w ormiańskim domu dziecka.
Gdy tak stoi się na głównym placu w Erewanie i zadrze się głowę nie co do góry, można dopatrzeć się na jednym ze wzgórz pomnik Matki Armenii – bez zastanowienia ruszamy w tę stronę. Mijając wesołe miasteczko, pierwszą rzeczą, która ukazuje się naszym oczom jest rakieta, potem czołg, wielka Matka Armenia z mieczem w ręce, a u jej boków dwie armaty… Wszystko to skierowane w stronę majaczącego na horyzoncie Araratu, w stronę Turcji.
Jest niedzielny słoneczny poranek, nasza marszrutka rusza do Devinu, jednak my wyskakujemy w połowie drogi, by po przejściu paru kilometrów ujrzeć wspaniały monastyr Khor Virap z VI wieku na tle ośnieżonego, majestatycznego Araratu, świętej góry Armenii, znajdującej się już po stronie tureckiej…

Kiedy spojrzymy na herb Armenii, zobaczymy w samym jego środku górę Ararat - właśnie to jest dla mnie symbolem zagmatwanej sytuacji tego państwa. Wspaniały kraj, gościnni ludzie i niezwykła historia, obfitująca niestety w tragiczne wydarzenia. Ciągłe podboje przez potężniejszych sąsiadów, rzeź Ormian z początku XX wieku, potem Związek Radziecki, a po rozpadzie lata stagnacji i kolejnych konfliktów zbrojnych: „Odcięci od świata. Dookoła same nieprzyjazne państwa. Samoloty nie latały, bo nie było do nich paliwa. Paliwa nie było i nie miało być, bo nie było go jak sprowadzić. Jedna linia kolejowa prowadziła przez Gruzję, a tam toczyła się wojna domowa. Druga przez Azerbejdżan, z którym Ormianie wojowali o Górny Karabach. Nawet podróż samochodem przez pograniczną pustynię stawała się ryzykowna, bo na drodze zaczynali grasować rabusie. (…) Nie było prądu i też go nie miało być, bo całą energię sprowadzano dotąd właśnie z Azerbejdżanu. Nie było także co liczyć na gaz. Ormianie co prawda zapłacili Turkmenom za dostawy, ale gaz do nich nie dochodził, bo gazociąg też wiódł przez Azerbejdżan i Gruzję.” (cytat z książki W. Jagielskiego „Dobre miejsce do umierania”).
Dlatego nie dziwię się entuzjazmowi Razmika czy Ludy. Nowa stolica znaczy tyle samo co nowe życie, lepsze życie.

piątek, 18 grudnia 2009

Narnia? – Ciekawiej, Gruzja!


Na początku było stromo pod górę, skręcając co chwila pomiędzy kolejnymi domkami, potem już tylko wielkie susy przez kolejne groby na pobliskim cmentarzu (jak byśmy nie wypatrywali ścieżki, nie mogliśmy uświadczyć ani jednej)… i kolejna zabawa w chowanego na górzystym terenie porośniętym kłującymi krzewami i śmiesznie małymi chatkami. Obok jednej z nich nie mogliśmy przejść obojętnie – zapach świeżego ciasta tak nas nęcił, że zdecydowaliśmy się zapukać. Drzwi otworzyła nam starsza kobieta, a naszym oczom ukazała się piekarnia ulokowana na dwóch metrach kwadratowych. Nabraliśmy do torb tony babeczek prosto z pieca i ruszyliśmy dalej szukać wejścia na pobliską górę, gdzie znajduje się telewizyjna wieża, która nocami świeci przed moimi oknami nie dając mi zasnąć.

Zgubiliśmy się bez dwóch zdań, więc gdy zobaczyliśmy małą dziewczynkę, rzuciliśmy się w jej stronę wypytując o drogę. Kazała iść za sobą, znowu kruczyliśmy pomiędzy uliczkami, pnąc się cały czas w górę, w końcu dotarliśmy pod ogromną ścianę zrobioną z cegły, po bokach były zmurszałe domy, ale wciąż nie widzieliśmy żadnej ścieżki wiodącej na szczyt. Gdy tak staliśmy trochę ogłupiali, dziewczynka uchyliła drzwi w ścianie, a przed nami rozpostarły się skaliste góry i las, przez które przedzieraliśmy się przez kolejne 2 godziny.
Byliśmy na górze, a na górze było… wesołe miasteczko… Tak dziwacznego rozwoju wydarzeń szukajcie, panie i panowie, tylko w Gruzji!
Gdy zeszliśmy na dół do centrum miasta, zapadał już zmrok i robiło się zimno, więc gdy tylko zobaczyliśmy ognisko w jednym z tbiliskich podwórek bez zastanowienia tam skierowaliśmy nasze kroki. Okazało się, że grupa chłopaków z okazji dnia Gruzji robiła sobie grilla. Jak na Gruzinów przystało nie tylko zaproponowali nam ogrzać się przy ogniu, ale zaprosili do siebie na ucztę. Mięsa, warzyw i wina mieliśmy pod dostatkiem do 2 w nocy, a gdy powoli zaczęło się wszystko kończyć gospodarz stwierdził, że musimy poznać jego ciotkę, która mieszka po sąsiedzku. Tak więc o 2 nad ranem starsza kobieta w szlafroku parzyła nam herbatę i opowiadała historie swojego życia…
W Gruzji nie ma co liczyć na logikę i przewidywalność. Dlatego żyję tu sobie w takim przyjemnym chaosie…

środa, 25 listopada 2009

"Za a nawet przeciw"

Grikha Dagargulia ma 24 lata, wokół szyi ma zawsze owiniętą „arafatkę”, na głowie kapelusz, odpala papieros od papierosa. Mówi dużo, gestykulując przy tym ponad normę. Datami, nazwiskami i wydarzeniami sypie jak z rękawa, często przy tym podkreślając, że nie zajmuje się już polityką i nie chce wiedzieć co się w niej dzieje.

- Wiesz, jakoś zbrzydło mi to wszystko. Człowiek haruje jak wół, żeby tylko coś zmienić w tym cholernym kraju, a potem i tak okazuje się, że wszystko na nic.
Grikha jako pierwszy w Gruzji zainicjował ruch młodzieżowy przy uniwersytecie w Zugdidi, który bezpośrednio przyczynił się do Rewolucji Róż.
- Jeszcze grubo przed rewolucją zacząłem działać w jednym z gruzińskich NGO. W pewnym momencie, gdy kraj stanął na głowie stwierdziłem, że chyba przydałoby się zacząć domagać zmian. Wtedy powstało stowarzyszenie „Enough”. Mieliśmy „dość” korupcji, „dość” Szewernadzego, „dość” Rosji. Wydrukowaliśmy całą masę plakatów z naszymi postulatami. Nocami skradliśmy się pod Radę Miasta czy pod policyjne komendy i tam to rozklejaliśmy. Gdy ludzie rano wychodzili do pracy mieli szansę je zobaczyć, po południu wszystko było już pozrywane. Po sfałszowanych przez Szewernadzego wyborach, dostaliśmy zastrzyk finansowy od amerykańskiej fundacji George'a Sorosa i zaczęliśmy działać na szerszą skalę. Siedmioosobowy komitet dniami i nocami planował kolejne demonstracje. Te największe zaczęły się 23 listopada przed parlamentem w Tbilisi. Wtedy zaczęły się też problemy z policją – nie przestawano dzwonić do mnie i do mojej rodziny, grożąc wyrzuceniem z uczelni czy pozbawieniem pracy. Nie zwracaliśmy na to uwagi, robiliśmy swoje. Pewnego razu podczas jednej z takich demonstracji doszło do strzelaniny. Na szczęście tylko dwie osoby zostały ranne. Po tym wydarzeniu rząd zrzucił odpowiedzialność na abchaskich separatystów, ale i tak było wiadomo, że ci co użyli broni byli z policji.
„Zgadzam się, że to nie była doskonała elekcja, ale najlepsza ze wszystkich jakie w Gruzji przeprowadzono. Wcześniej jakoś jednak nikt nie protestował, a teraz raptem podniósł się taki krzyk! – powiedział Szewernadze w pożegnalnym wywiadzie, gdy rewolucja na ulicach Tbilisi już się dokonała i odebrała mu władzę. – Popełniłem błąd, zlekceważyłem tę młodzież wiecującą pod parlamentem i biegającą po ulicach z flagami. Myślałem: wystarczy poczekać, znudzą się, rozejdą, wszystko samo się ułoży. Pomyliłem się.
- Do końca nic nie rozumiał. Nie chodziło wcale o oszukane wybory, ale o stan rzeczy w gruzińskim państwie – tłumaczył Micheil Saakaszwili – Staczaliśmy się w przepaść, a Szewernadze nie potrafił niczemu zaradzić albo udawał, że w ogóle tego nie dostrzega. Nie wiem co gorsze. Tak czy inaczej dłużej to już trwać nie mogło.” (z książki „Dobre miejsce do umierania” W. Jagielskiego)
- Z Saakaszwilim spotykaliśmy się parę razy w tygodniu. To był nasz człowiek. Wierzyliśmy mu. Miał świetne pomysły na „urządzenie” nowego państwa i w odróżnieniu od Szewernadzego, całkowicie rozumiał o co chodzi w demokracji i jak należy wcielać w życie. Poza tym jako jedyny potrafił zjednoczyć partie opozycyjne i stanąć na ich czele. Dlaczego jesteśmy teraz przeciwko niemu? – To proste – okazało się, że się pomyliliśmy… Spędziliśmy tygodnie na rozmowach o szczegółach demokratyzacji Gruzji. Doszliśmy do siedmiu podstawowych rozwiązań – m.in. lustracji, reformy w zakresie wojska, reformy telewizji publicznej i edukacji. Tylko ten ostatni punkt został spełniony.
Po za tym do władzy dorwali się ludzie bez żadnych kompetencji. Po prostu byli przy rewolucji i uważali, że im się teraz należy. Nie znając się na niczym pogrążali państwo w kolejnym chaosie. Już nie wspomnę o tym, że pracując przy rzeczniku praw obywateskich już za Saakaszwilego, spotkałem się z taką ilością naruszeń, że zwątpiłem w to wszystko, co do tej pory zrobiliśmy. Wiesz, że 99% spraw w sądzie jest rozpatrywana przez sędzi tak jak prokurator sobie zażyczy! Policjanci za zamordowanie człowieka dostają po 6 lat więzienia (jeśli w ogóle zostają zatrzymani). To tyle samo co przeciętny obywatel dostaje za kradzież mp3. Do więzienia trafiali wszyscy ci, którzy stanęli w szeregach opozycji do Saakaszwilego. Ostatecznie machnąłem na to wszystko ręką, gdy Saakaszwili podczas swojego przemówienia wygłosił pamiętne zdanie: „Zero tolerancji dla tych, którzy są przeciwko nam.”
I tu się chyba koło zamyka…

poniedziałek, 16 listopada 2009

Fajnie tu


Nieprzewidywalność, emocjonalność Gruzji, a właściwie Gruzinów wprowadza czasem w osłupienie. Ten naród kompletnie nie potrafi ukryć swoich emocji. Ze wszystkich narodów świata, Gruzini najmniej nadają się do prowadzenia intryg. Swoje uczucia mają wypisane na czole. Albo kochają po grób, albo nienawidzą z całego serca.
A żyją tak, jakby jutro miał się skończyć świat. Helena Amiradżibi – Stawińska w swojej „Książce antykucharskiej” mówi, że zawsze, gdy w Gruzji nastawały ciężkie czasy, ludzie zaczynali żyć jakby kompletnie nieadekwatnie do sytuacji – bawili się do utraty tchu. Porównała to do tańca na brzegu wybuchającego wulkanu. Chyba trafniej się nie da. Mój kolega Beso tłumaczy to w bardzo prosty sposób: „Jeśli nic się już nie da zrobić, to nerwy i tak nie pomogą, lepiej wina się napić”.
Myślę, że najgorętsze odczucia wzbudza w Gruzinach sama Gruzja. Boże, jak oni kochają tą swoją Kartlis Dedę, wiecznie pogrążoną w wojnach, a w czasach pokoju wyczekującą na kolejny atak. Gruzja nigdy nie atakowała jako pierwsza – samo Tbilisi było rujnowane 40 razy. Dlatego jednym z najważniejszych toastów wznoszonych tutaj jest toast za zwycięstwo. Kolejny toast jest zawsze za Gruzję (rzecz niezwykła – nie brzmi to ani odrobinę patetycznie). Gruzini mają świra na punkcie swojej ojczyzny, są przekonani o niepowtarzalności swojego kraju, niektórzy mogli by to porównywać do narodowego szowinizmu. Jest to jeden z nielicznych narodów, który nigdy nie emigrował, jeśli nawet ludzie wyjeżdżali, to tylko na chwilę (na zarobki, odwiedzić przyjaciół) i zawsze wracali. Mówią, że i tak nie znajdą nigdzie takich gór, takiego morza i takiego wina. Jedna z gruzińskich legend opowiada o tym dlaczego Bóg wybrał dla nich akurat takie miejsce na Ziemi, posłuchajcie…
Gdy Bóg stwarzał świat, wszystkie narody kłóciły się o najlepsze miejsce na Ziemi. Gruzini, znudzeni czekaniem rozłożyli kobierce, wystawili wina, sery i mięsa i zaczęli ucztować. Zapadł zmrok, a oni wciąż śpiewali i rozmawiali. Zmęczony rozdawaniem miejsc Stwórca zauważył to i spytał jednego z aniołów: „A co to za jedni, zawołaj mi ich tu”, a wtedy przemówił do Gruzinów: „Gdy inni walczyli ze sobą o ziemię, wyście się bawili i pili wino. Podzieliłem już cały świat i został mi tylko jeden mały, ale najpiękniejszy kawałek. Chciałem go zostawić dla siebie, ale spodobaliście się mi i dlatego wam go oddam”.

Następnym toastem jest zawsze toast za rodzinę. Gruzini mają rodzinę rozsianą po całym kraju. I nie wygląda to tak jak w Polsce, że większość ciotek spotykamy na czyimś weselu. Oni utrzymują ze sobą ścisły kontakt. To jest bardzo ważne w kraju pogrążonym w ciągłych wojnach – wujek Dato z Suchumi zawsze wie, że może liczyć na pomoc swojego siostrzeńca Irakliego w Batumi, mocne więzi rodzinne są naprawdę kwestią przetrwania. Drzwi gruzińskich mieszkań są zawsze otwarte, a w środku zawsze jest pełno ludzi rozmawiających przy stole i wznoszących kolejne toasty…
Bo Gruzini uwielbiają spotykać się przy tych suto zastawionych stołach, jednak dzbany wina czy półmiski z khinkali to tylko pretekst do rozmowy. Podczas takich spotkań dla ukierunkowywania rozmów jest wyznaczany Tamada, czyli osoba wznosząca toasty, które mogą trwać od pięciu minut do godziny (z autopsji wiem, że da się to przeżyć, ale nie oszukujmy się – nasz polski sposób picia „a’la pan Zagłoba” jest znacznie prostszy do „przełknięcia”). Ucztującą Gruzję wyjątkowo wiernie odtworzył Niko Pirosmanashvili. Jeden z malarzy gruzińskich XIX wieku (taki nasz Nikifor). Zastawione stoły, lejące się rzeką wino i śpiewający Gruzini na tle dzikiego Kaukazu…
Przy takim stole godziny upływają niepostrzeżenie, czas przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Tutaj nic się nie robi w pośpiechu, a ciągłe spóźnienia to standard (zauważyłam, że ja też zaczęłam przychodzić na spotkania wyznaczone na 14 o 15-ej). Gruzini mawiają, że ten, kto się spieszy, zazwyczaj się spóźnia. Tak więc nie przykładają do punktualności najmniejszej wagi, może i dzięki temu żyje się tu inaczej, w jakiejś dziwacznej czasoprzestrzeni.
Ech… miał rację Kapuściński kiedy pisał: „Gruzja powinna być zakończeniem, a nie początkiem. Wszystko tu stwarza wrażenie przybicia do przystani, dotarcia pod dach. Wszystko - klimat, krajobraz i obyczaje - namawia, żeby przysiąść w cieniu, łyknąć wina, odetchnąć i pomyśleć: fajnie tu.
Piękny to kraj, Gruzja.”

środa, 21 października 2009

Dobrego początki


Razem z Dato – moim koordynatorem, prosto z lotniska jedziemy do mieszkania , w którym mam się czuć jak w domu przez najbliższe osiem miesięcy.
- To jest jedna z najlepszych dzielnic w Tbilisi. Każdy Gruzin chciałby tu mieszkać – mówi.
Z głównej przepięknie oświetlonej alei skręcamy w lewo. Tu zaczyna się mrok, a czego się tylko mogłam domyślać w ciemnościach, potwierdziło się za dnia. Dokoła widoki na kompletnie zrujnowane „chruszczowki” (bloki budowane w 50 – ych latach), droga „wyścielona” ogromniastymi dziurami (nigdy nie myślałam, że to powiem ale… GORZEJ NIŻ NA UKRAINIE!). Każda klatka schodowa mogłaby służyć bezdomnym za cud – melinę. Wchodzimy do jednej z takich klatek, jest tak ciemno, że musimy oświetlać sobie drogę komórkami (prawie każdy Tbilisyjczyk ma w swojej kieszeni podręczną latarkę). Następny etap – winda – stoimy już w środku, a Dato zamiast tego, żeby wcisnąć odpowiednie piętro, zaczyna grzebać w kieszeniach. Wreszcie znajduje pięć tetri i wrzuca je do otworu (windy uruchamiają się jedynie po uiszczeniu odpowiedniej opłaty). W środku na szczęście jest światło, dzięki czemu przez dziury w podłodze widzę wszystko, co się dzieje pod moimi nogami (narzekam, potem docenię te resztki techniki, bo już od tygodnia kompletnie nie działa mój środek transportu na ósme piętro, co oczywiście utrzymuje mnie w bardzo dobrej kondycji fizycznej).

Zaniemówiłam gdy przekroczyliśmy próg mojego mieszkania – trochę w „babcinym” stylu – mnóstwo dywanów na ścianach i podłogach, obrusy, ogromne pozłacane lustro nad pianinem, pełno obrazów z gruzińskimi świętymi, ale i nowe meble i sprzęt AGD. No cóż jednym słowem – nie spodziewałam się tego po pierwszych wrażeniach.
Rano wychodzę na balkon, zakładam okulary – pod koszmarnymi, szarymi blokami stoją najnowsze mercedesy. Powoli zaczynam rozumieć o co chodziło z tą najlepszą dzielnicą.
- Tbilisi to miasto kontrastów – mówi mi właścicielka kawiarni, która znajduje się u niej w mieszkaniu… - większość tych wspaniałych rzeczy to jedynie wabik na turystów na turystów, chociażby taka Aleja Rustawelego. Nie wspomnę o naszym wspaniałym lotnisku, z którego dach znosiło już trzy razy przy wiatrach, którym daleko do huraganów. Tak sobie żyjemy w takim dziwnym mirażu.
Myślę, że nie tylko Tbilisi jest miastem gdzie bieda i bogactwo pokrętnie koegzystują. Signagi – kolejny przykład wypaczonej hybrydy. Jedno z najstarszych gruzińskich miast parę lat temu uzyskało pieniądze na renowację. Wygląda teraz jak jedno z bogatszych europejskich miasteczek. Jednak gdy się rozejrzymy w prawo i w lewo nie widzimy już najnowszych aut i złotych łańcuchów jak na szyjach nowobogackich ze stolicy. Typowa gruzińska prowincja – bieda wygląda zza każdego rogu, a to w postaci zmurszałego sklepiku z pomidorami za kotarką, która pełni funkcję drzwi. A to w postaci mnóstwa żebraków, których ponoć zjawiło się znacznie więcej po ostatniej wojnie. Ludzie jakoś dziwnie nie pasują do odnowionej architektury…
To jest Gruzja właśnie - po prostu zaskakuje.