środa, 21 października 2009

Dobrego początki


Razem z Dato – moim koordynatorem, prosto z lotniska jedziemy do mieszkania , w którym mam się czuć jak w domu przez najbliższe osiem miesięcy.
- To jest jedna z najlepszych dzielnic w Tbilisi. Każdy Gruzin chciałby tu mieszkać – mówi.
Z głównej przepięknie oświetlonej alei skręcamy w lewo. Tu zaczyna się mrok, a czego się tylko mogłam domyślać w ciemnościach, potwierdziło się za dnia. Dokoła widoki na kompletnie zrujnowane „chruszczowki” (bloki budowane w 50 – ych latach), droga „wyścielona” ogromniastymi dziurami (nigdy nie myślałam, że to powiem ale… GORZEJ NIŻ NA UKRAINIE!). Każda klatka schodowa mogłaby służyć bezdomnym za cud – melinę. Wchodzimy do jednej z takich klatek, jest tak ciemno, że musimy oświetlać sobie drogę komórkami (prawie każdy Tbilisyjczyk ma w swojej kieszeni podręczną latarkę). Następny etap – winda – stoimy już w środku, a Dato zamiast tego, żeby wcisnąć odpowiednie piętro, zaczyna grzebać w kieszeniach. Wreszcie znajduje pięć tetri i wrzuca je do otworu (windy uruchamiają się jedynie po uiszczeniu odpowiedniej opłaty). W środku na szczęście jest światło, dzięki czemu przez dziury w podłodze widzę wszystko, co się dzieje pod moimi nogami (narzekam, potem docenię te resztki techniki, bo już od tygodnia kompletnie nie działa mój środek transportu na ósme piętro, co oczywiście utrzymuje mnie w bardzo dobrej kondycji fizycznej).

Zaniemówiłam gdy przekroczyliśmy próg mojego mieszkania – trochę w „babcinym” stylu – mnóstwo dywanów na ścianach i podłogach, obrusy, ogromne pozłacane lustro nad pianinem, pełno obrazów z gruzińskimi świętymi, ale i nowe meble i sprzęt AGD. No cóż jednym słowem – nie spodziewałam się tego po pierwszych wrażeniach.
Rano wychodzę na balkon, zakładam okulary – pod koszmarnymi, szarymi blokami stoją najnowsze mercedesy. Powoli zaczynam rozumieć o co chodziło z tą najlepszą dzielnicą.
- Tbilisi to miasto kontrastów – mówi mi właścicielka kawiarni, która znajduje się u niej w mieszkaniu… - większość tych wspaniałych rzeczy to jedynie wabik na turystów na turystów, chociażby taka Aleja Rustawelego. Nie wspomnę o naszym wspaniałym lotnisku, z którego dach znosiło już trzy razy przy wiatrach, którym daleko do huraganów. Tak sobie żyjemy w takim dziwnym mirażu.
Myślę, że nie tylko Tbilisi jest miastem gdzie bieda i bogactwo pokrętnie koegzystują. Signagi – kolejny przykład wypaczonej hybrydy. Jedno z najstarszych gruzińskich miast parę lat temu uzyskało pieniądze na renowację. Wygląda teraz jak jedno z bogatszych europejskich miasteczek. Jednak gdy się rozejrzymy w prawo i w lewo nie widzimy już najnowszych aut i złotych łańcuchów jak na szyjach nowobogackich ze stolicy. Typowa gruzińska prowincja – bieda wygląda zza każdego rogu, a to w postaci zmurszałego sklepiku z pomidorami za kotarką, która pełni funkcję drzwi. A to w postaci mnóstwa żebraków, których ponoć zjawiło się znacznie więcej po ostatniej wojnie. Ludzie jakoś dziwnie nie pasują do odnowionej architektury…
To jest Gruzja właśnie - po prostu zaskakuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz